czwartek, 9 października 2014

Pmiętniki

Nie mogę się zebrac żeby prowadzi regularnie pamiętnik. Kiedyś nie miałam z tym problemu. Siadałam kiedy musiałam coś z siebie wyrzuci i pisałam do zeszytu. Ale pisałam. Teraz mogę usiąść wziąśc taki zeszyt, poczytać i pośmiać się z tego co wtedy wydawało mi się tak strasznie ważne. Zawsze uważałam że warto opisywac to co się dzieje aktualnie w naszym zyciu. Po co? Żeby potem można było do tych wspomnień wrócic. Lucy ma dwa i pół roku a ja nie pamiętam kiedy dokładnie wyszedł jej pierwszy ząbek, kiedy pierwszy raz obruciła się z brzuszka na plecy, kiedy pierwszy raz powiedziała słowo "mama". Teraz są dni kiedy siadam, dopada mnie jakaś refleksja i żałuje że nigdzie tego nie zanotowałam, chociaż w tym głupim zeszycie. Wystarczyłoby jedno zdanie i data. Nie mam tego i już mieć nie będę, a mimo to dalej nie potrafie zanotować tych kilku ważnych chwil z życia codziennego. A przecież zawsze jest coś co warto zapamiętać, na dłużej niż tydzień czy miesiąc.

poniedziałek, 15 września 2014

sama... ooo

Siedzę sama, cisza w domu, radio gra tylko, delektuje się kawą... Babcia przyjechała, kazała dziecko zapakować i zabrała ze sobą, żeby znowu nie siedziało przed bajkami, u babci pobawi się w ogródku... No aż trochę dziwnie. Mogę wszystko zrobić bez krzyku co 5 minut "mamo choć tu". Ja naprawdę się staram żeby to moje dziecko nie siedziało tyle przed bajkami ( oczywiście nie byle badziewiem) ale to naprawdę trudne biorąc pod uwagę, że aby się bawiła ja muszę cały czas być przy niej. A rano wiadomo pranie, składanie, ogólne ogarnięcie się, potem już taka godzina że obiad i tak schodzi. Dopiero popołudniu mam czas żeby z nią usiąść i się pobawić. No i teraz pokusa jest żeby posiedzieć choć trochę dłużej przed komputerem, bo wreszcie jest wolny! (bajki bajki bajki) Ale nie, nie dam się. Dopijam kawe i idę

poniedziałek, 16 czerwca 2014

troche o przyjażni

Wczoraj odwiedził nas GOŚĆ. GOŚĆ który przyjeżdża do nas raz na dwa miesiące, czasem rzadziej. GOŚĆ na którego czekam z niecierpliwością i przy którym mi się buzia nie zamyka. Jest to specjalny GOŚĆ, bo znamy się już od 10 lat, a nadal się przyjaźnimy. No właśnie i czy osobę z która widzisz się tak rzadko można nazwa przyjacielem? Można. Nasza przyjaźń jest specyficzna, wyjątkowa, bo trwa już tak długo. Nie jest jak inne. Nie dzwonimy do siebie z każdym problemem czy nowiną. W sumie to w ogóle do siebie nie dzwonimy nie piszemy. I wczoraj po wizycie zastanowiłam się nad tą naszą przyjaźnią. Jak to z nami jest czy ona jest naprawdę taka szczera i prawdziwa? Dążymy do tego aby mieć takie przyjaciela od serca. Seriale pokazują nam że dzwonimy do niego żeby na bieżąco zdac relacje ze swojego życia, znamy się na wylot, wiemy wszystko o sobie. Ale czy tylko tak musi wyglądac przyjaźń? Czy może być inna, ale równie mocna? My nie znałyśmy się od dziecka. Nie miałyśmy wspólnych sekretów. Nie jeździłyśmy razem na wakacje, czy wypady ze znajomymi. Nie nocowałyśmy u siebie. Ja nie wiem jaki jest jej ulubionych kolor, piosenka, czy film. Nie wiem co uwielbia jeść. Ale kiedy się spotykamy potrafimy sobie wszystko opowiedzieć. Streścic cały okres od ostatniego spotkania. I nie tylko to, nie ma między nami nieszczerości. Widzimy się tak rzadko a potrafimy rozmawia o wszystkim. Nie ma tematu TABU. Nie ma jakiś obchodów wokół tematów. Prosto z mostu wszystko, o wszystkim. Wiem co chce osiągnąć w życiu, wiem co aktualnie czuje. Wiem o wszystkich sprawach sercowych, rodzinnych itp. Wspierałabym każdy jej wybór, każdą jej decyzję. I mimo że czasem wydaję mi się że dużo marudzę, to ona i tak mnie wysłuchuje i próbuje naprowadzić na dobre tory, żeby mi było lepiej. ONA czuje się u nas swobodnie i pewnie gdybyśmy mieszkały bliżej siebie częściej byśmy gdzieś razem wychodzili. I owszem było między nami różnie. Jako nastolatki bardzo się pokłóciłyśmy. Teraz już nawet nie pamiętam o co. Ludzie chcieli nas poróżnić, ale przetrwałyśmy. Najpiekniejsze jest to że zdajemy sobie sprawę ze swoich wad i nie obrażamy się na siebie jeśli któraś powie żeby coś w sobie zmienić. Długo szukałam takiej idealnej przyjaźni. Dostrzegłam ją dopiero po kilku lat. Zauważyła że mam ją tuz obok, tylko wyobrażałam sobie ją inaczej. Ale ta nasza jest lepsza, piękniejsza, silniejsza. Nie rozerwie jej nic. Nawet upływający czas...

 
 

środa, 28 maja 2014

2 latka Łucji

Nadszedł ten wielki dzień, moja kochana mała córeczka stała się małą dziewczynką. Przygotowania do urodzin trwały u nas już od dwóch tygodni. Szukałam, szperałam i zamawiałam potrzebne mi rzeczy do urządzenia przyjęcia. Niestety dwa dni przed moje obawy się ziściły, nie dotrą rzeczy które są najbardziej potrzebne. Jak ja przystroję tort, jak mi lukier nie dojdzie? Na całe szczęście paczka była na poczcie, więc w sobote rano nasz tatuś pojechał po nią i można było się zabrać za strojenie. Noc przed zarwana, robienie smakołyków, pieczenie i sprzątanie. W dzień przyjęcia ruch od rana, wyrodna matka puszczała tylko na okrągło bajki, żeby mogła się z wszystkim wyrobić. Upał nieziemski, nic nie dawał nawet wiatrak zamontowany chwilowo w kuchni. Masa cukrowa kleiła się do palców z tego gorąca, więc to cud że udało się z niej cokolwiek zrobić. Efekt nie wyszedł zadowalający ( przynajmniej ja nie byłam zadowolona), ale ogólnie liczy się fakt, że tort upiekłam i przystroiłam sama. Dodatkowo nasza lodówka pękała w szwach, a rzeczy nie było gdzie trzymać. Ale dałam rade. Goście się  spóźnili, a mój mąż smażyła się na balkonie razem z mięsem z grilla. Podziwiam że dał rade. Lucy się wybawiła, wygoniła i chciała dwmuchac świeczkę więcej niż raz.


W każdym razie z dwóch tygodni przygotowań, zostało dwa dni sprzątania, no i oczywiście prezenty, którymi moje drogie dziecko zachwycało się przez parę godzin, a potem wszystko poszło w odstawkę. No i po co to tyle kupować jak taki maluch to nic nie docenia. Matka myśli: nowe zabawki będzie spokoju przez parę dni, nie będzie dziecko stało przy nodze i prosiło żeby się z nią bawic cały czas, bądź puścic ten przeklęty telewizor. A dziecko poogląda po czym stwierdzi że mamusi i tak musi stać przy nim kiedy się bawi, chocby nic nie robiła to musi po prostu być obok, albo i tak woli oglądac bajki.

środa, 21 maja 2014

Jakie buty dla dwulatka?

Czytałam, grzebałam, szperałam. Przejrzałam chyba wszystkie możliwe informacje na temat obuwia dla dzieci i jakie najlepiej wybrać. I co z tego? dalej nie wiem. W internecie można znaleźć mnóstwo informacji, szkoda tylko że informacje te są bardzo różne. Gdzieś czytałam i zresztą najbardziej znane firmy z obuwiem dla dzieci mówią, że buciki powinny mieć profilowaną skórzaną wkładkę, być skórzane i mieć sztywny zapiętek, żeby nóżka się nie krzywiła podczas chodzenia. A z drugiej strony specjaliści ortopedzy mówią że bucik powinien się dopasować do nóżki, a wkładek profilowanych należy używa jeśli jest stwierdzone płaskostopie u dziecka. Strasznie mnie to zdezorientowało. No bo buciki z firmy Bartek czy Emel nie należą do najtańszych, więc chcąc kupic takie butki trzeba wybrać model który będzie uniwersalny i będzie pasował praktycznie do wszystkiego. Chyba że stać kogoś żeby kupic dziecku dwie albo trzy pary sandałków po minimum 140 zł. Ja sama chciałabym żeby Lucy miała więcej niż jedną parę sandałków na lato, ale wcale nie pasuje mi wydanie na nie dużej sumy pieniędzy, a z drugiej strony nie chce kupic dziecku butów w których będą jej się nóżki krzywi, nie chce żeby mi kiedyś wypominała że jej nie dopilnowałam. Wypatrzyłam więc na allegro buty które miały profilowaną skórzaną wkładkę, sztywny zapiętek. Cena? do 50zł. Myśle fajnie może kupie jej takie i za cenę jednych butków firmowych będę miała trzy. No bo w sumie czym się różnią te z allegro? tym że nie ma naszywki firmowej? Ale wyszedł problem z rozmiarem. Wydawało mi się że moje dziecko powinno nosic rozmiar 23, jednak po przejrzeniu długości wkładek w takim rozmiarze nic się zupełnie nie zgadzało. Poddałam się i moja ostateczna decyzja padła jednak na buciki firmowe z EMELA, które mogłam przymierzyć w sklepie i zobaczyć jak leżą, co było jednak bardzo ważne bo okazało się, że Łucja mimo normalnej wagi jak na swój wiek, ma strasznie chude nóżki w kostkach i nie każdy model dobrze leży. Mam nadzieje że Lucy przechodzi w nich całe lato.






niedziela, 11 maja 2014

majówka i ospa

Weekend majowy zleciał nam w całkiem miłej atmoswerze, z dobrą pogodą w miarę. Spędziliśmy miło czas ze znajomymi. Na początku podchodziłam do tego wyjazdu sceptycznie. No bo jechać gdzies nie wiadomo gdzie, do obcego domu, z małym dzieckiem. No po prostu myślałam że mój mąż oszalał. W dodatku z ludźmi którzy nie posiadają dzieci. Poza jedna parą. No ale pojechaliśmy. Nie było aż tak źle. Poszliśmy nad Morskie Oko i zwiedziliśmy zamek w Niedzicy. Lucy była bardzo dzielna. Moje wyobrażenie o całym tym wyjedzie na szczęście się nie sprawdziło. Za to mój mąż chyba wyobrażał sobie zupełnie inaczej ten wyjazd, ale dosyć nie narzekał. No w końcu to on mnie tam ciągnął prawie siłą.
W każdym razie nasza dzielna dziewczynka, w sobote po powrocie z majówki jeszcze dała rade jechać na urodziny do mojego chrześniaka. Wybawiła się strasznie, w niedziele jeszcze u babci. I kiedy mama w poniedziałek rano chciała tego brudasa umyc, który padł dwa dni z rzędu zanim dotarliśmy do domu, okazało się że ma ospe. Wzięła więc szybką kąpiel co skończyło się prawie płacze i pojechałyśmy do lekarza, który potwierdził moje przypuszczenia. Dwie pierwsze noce były najgorsze. Lucy drapała się i kręciła. Strasznie dużo pryszczyków wysypało się jej na główce. Całe szczęście że ma krótkie włosy, bo łatwo było je tam smarowa ( pierwszy raz to chyba doceniam). Teraz już jest o niebo lepiej. Przyszcze znikają, zostały jeszcze te co największe były, ale też się już ładnie zastrupiają. I tak teraz siedzimy w domu, bo nigdzie wyjść nie możemy. Jeszcze jakiś tydzień, bo podobno ospa 2 tygodnie trwa.  Dobrze że chociaż ciocia może nasz odwiedza, bo to od niej się zaraziłyśmy. Gorzej będzie tylko z naszym tatusiem, bo podobno nie przechodził ospy jak był mały, a dorośli przechodzą to bardzo ciężko. No i pewnie wyzarażałyśmy chłopaków na urodzinkach. No nic lepiej że teraz już będziemy mieć to za sobą.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Wycieczka do zoo

Tydzień temu w piękną słoneczną niedziele postanowiliśmy wybrać się z 22 miesięczną Lucy do ZOO. Pomysł był jak mi się wydawało znakomity. Lucy uwielbia zwierzaki, naśladowac ich głosy. Moje wyobrażenia były takie piękne. Lucy zachwycona zwierzakami. Biega od klatki do klatki. Woła za nami "mamo pac" ,"co to", lub mówi nam po swojemu wprost jakie zwierzątko jest w klatce. Jest tak zachwycona, że nawet nie chce iśc do nas na ręce ani tym bardziej siedzieć w wózku ( to i po co go w ogóle brac ). Ledwo ją możemy dogonić, ona się cieszy i my też. Niestety rzeczywistośc okazała się bardziej brutalna. Na prawdę nie wzięliśmy tego przeklętego wózka, a by się przydał i to bardzo. przed samym Krakowem moje kochane dziecko strzeliło sobie drzemkę. Więc kiedy w końcu udało nam się zaparkować pod ZOO, a raczej w pobliżu (1,5 km od wejścia), Łucja była taka rozespana że nic jej się nie podobało. Nie chciała iśc do nawet do swojego taty na ręce, tylko mamy się uczepiła i tyle. Po dotarciu w końcu przed wejście trzeba było czekac w 100 metrowej kolejce aby dostać bilet. Że też akurat wszyscy sobie wtedy wymyślili żeby iśc do ZOO. A potem moje dziecko uczepione matki lub na szczęście już ojca też przeszło całe ZOO oglądając zwierzaki bez większych zachwytów. No może z wyjątkiem kucyków, które nawet chciała zabrać do domu. Nie wiem czy wycieczka była niezbyt udana przez to że Lucy się nie wyspała, czy przez to że jednak jest jeszcze trochę za mała i bardziej ją przerażały te zwierzaki niż cieszyły. W każdym razie pierwszy wypad do ZOO mamy zaliczony. Mam nadzieje że kolejny ( a na pewno go powtórzymy tylko tym razem z wózkiem) będzie już bardziej pasował do moich wyobrażeń, albo zacznę układa czarniejsze scenariusze, żeby w razie czego by milej zaskoczona :)